Wojsko to najgorszy czas w moim życiu. Wojsko to najlepszy czas w moim życiu
21 października 2018„Chodź do nas. W wojsku jest fajnie” – taki przekaz płynie z plakatów Ministerstwa Obrony Narodowej, które będzie rekrutowało do wojska w galeriach handlowych. Czy warto skorzystać? Redaktor Wirtualnej Polski próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie przez 5 lat swojej służby wojskowej. Bolesław Breczko z Wirtualnej Polski wspomina: Do wojska poszedłem z poboru jako ochotnik w 2004 roku. Chciałem iść do „spadochroniarzy”, więc trafiłem do 6 batalionu powietrzno-desantowego w Gliwicach. Okazało się, że nie ma pieniędzy na skoki dla szeregowych, więc spadochron widziałem tylko podczas szkolenie ze składania go. Po pierwszej misji (na Wzgórzach Golan) postanowiłem zostać żołnierzem zawodowym i trafiłem do Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim.
Noc z 24 na 25 grudnia 2006. Żandarmeria Wojskowa razem z Policją patroluje polskie miasta w ramach akcji „Bezpieczne Święta”. Noc jest wyjątkowo zimna. Zastanawiam się, jak bardzo odmrożone mam stopy. Moje wojskowe buty – tzw. „józefy” tudzież „jany” nie mają ocieplenia. Czy bardziej niż dłonie? Albo uszy? Bo pod beretem mi się niestety nie mieszczą. Gdyby nie przeraźliwy mróz, pewnie myślałbym o wigilii Bożego Narodzenia. Moja rodzina spędza ją 2 km od ulicy, na której dbam o „bezpieczne święta”.To mój dziesiąty patrol z rzędu. Dziesiąty wieczór na ulicy.
W sumie spędziłem w wojsku pięć lat – od 2004 do 2009 roku. Zawodowo nie rozwinąłem się w ogóle. Nie zdobyłem nawet jednej umiejętności, która byłaby przydatna w cywilu. Moje życie towarzyskie nie istniało, straciłem kontakt z dawnymi znajomymi, z garstką przyjaciół spotykałem się raz do roku. Wojskowe powiedzenie mówi: „W wojsku nie ma kolegów, są tylko znajome twarze”. Trudno się z kimś zaprzyjaźnić, jeśli średnio co pół roku całkowicie zmienia się otoczenie (kompanię lub jednostkę).
Najgorzej wspominam okres służby w kraju – około 2,5 roku. Najróżniejsze szkolenia i treningi, które w tym czasie przeszedłem spokojnie zmieściłyby się w okresie 6 miesięcy. Ba – taki krótki, ale intensywny trening miałby pewnie większą wartość niż rozciągnięte na lata pseudoszkolenia.
Pod tym względem największą stratą czasu i energii były treningi strzelania. To o tyle dziwne, że strzelanie powinno być „chlebem powszednim” żołnierza. Niestety, taki „chleb” polscy żołnierze widzą raz w miesiącu – i to w liczbie kilku ledwie kromek. Trening strzelecki na poligonie trwał od rana do nocy. Tyle że każdy żołnierz przez cały dzień robił zaledwie „jedynkę”, czyli wystrzelił pięć sztuk amunicji do nieruchomego celu na odległości 100 metrów. Przez resztę czasu starał się nie zamarznąć na śmierć.
Na początku służby miałem pecha – karabin Beryl, który dostałem, co prawda działał, ale był rozregulowany. Nikt nie wiedział, gdzie polecą wystrzelone z niego pociski. Najlepsi strzelcy z kompanii próbowali trafić z niego w cokolwiek i nikomu się nie udało. Później już nawet nie próbowałem celować, tylko wyrzucałem pięć sztuk w powietrze. Z trefnym karabinem służyłem około 6 miesięcy. Służba zasadnicza upłynęła mi głównie na ćwiczeniu musztry, „robieniu rejonów”, czyli sprzątaniu pododdziału (tak, toalet też), czołganiu się, czyszczeniu broni i strzelaniu w powietrze.
Dzięki wojsku zwiedziłem Bliski Wschód i Bałkany. Pod flagami ONZ i Unii Europejskiej jeździłem po pięknych i niedostępnych dla innych terenach. Brałem udział w dynamicznych strzelaniach (choć tylko na treningach), zjeżdżałem na linie ze śmigłowca i zarobiłem niezłe pieniądze jak na dwudziestoparolatka. Na ostatniej misji, w Libanie, zarabiałem razem z dodatkiem zagranicznym blisko 10 tys. zł na rękę. Wydałem je na podróże i wkład własny do mieszkania.
Jednak z największym sentymentem wspominam popołudniowe patrole po syryjskich i libańskich drogach. Wyglądały zupełnie inaczej niż „Bezpieczne Święta”. Chylące się ku zachodowi słońce, kurz na drodze, wzgórza i pejzaże arabskiego kraju powodowały we mnie pewien nastrój spokoju i pewności siebie. Oprócz słońca i widoków, wrażeniu pomagał fakt, że jechałem 10-tonowym wozem bojowym, siedząc w gnieździe karabinu maszynowego ze skrzynką 200 sztuk amunicji.
Choć wojsko samo w sobie nie nauczyło mnie żadnych użytecznych umiejętności, to dało mi nowe spojrzenie na świat, dystans do samego siebie i zwiększyło pewność siebie. Nauczyło też, że czekając na działania innych, mogę się ich nie doczekać, chociaż ta nauka zaprocentowała dopiero późno po porzuceniu armii.
W wojsku zaliczyłem też kilka (niestety tylko kilka) ciekawych żołnierskich szkoleń. W Bośni i Hercegowinie desantowałem się ze śmigłowca Mi-17 i brałem udział w dynamicznym strzelaniu z paki odkrytego Land Rovera Defendera. Było to zasługa naszego dowódcy, który starał się organizować jak najciekawsze szkolenia. Niestety były to jednostkowe przypadki.
Jedno z haseł na plakatach głosi „unikatowe doświadczenie”. Tu muszę przyznać rację autorowi: doświadczenia wyniesionego z wojska nie da się porównać z niczym innym. Czasem jest to doświadczenie stania 3,5 godziny na baczność w pełnym słońcu podczas uroczystości z okazji rocznicy wymarszu 1 Kompanii Kadrowej. Innym razem jest to patrol w gnieździe karabinu maszynowego na 10-tonowym wozie opancerzonym po wzgórzach Golan. Jeszcze innym doświadczeniem jest półtoramiesięczne karczowanie krzaków przy pomocy saperek w kieleckim Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych.
Przyszły żołnierz powinien być mentalnie gotowy na każde takie „unikalne doświadczenie”.